1 mln. - 400 tys. lat p.u.
Uwaga: W poprzednik eseju "Jak Homo erectus garnki lepił cz.IV-2 pisałem o zaworze w formie, fotografie przegapiłem - przepraszam uzupełniłem. W moim przypadku pisanie o czymś czego nie man jest niedopuszczalne.
Duża skamieniała porcja mięsa w ostatniej chwili wyjęta z ogniska, widoczne plamy spalonego tłuszczu, pory zasklepione - forma otwarta po wystygnięciu.
Gotowane mięso.
Opisując nieszczęśliwe przypadki naszego przodka w czasie gotowania w formach miałem na myśli trudności techniczne, które musiał pokonywać.
Musiałem je opisać i zobrazować Waszej wyobraźni, musiałem je przedstawić Waszej wyobraźni do aprobaty. To były wypadki przy pracy i zmarnowane mięso ale obyło się bez ofiar.
Celem wyrabiania gliny, lepienia form i gotowania w ognisku nie było spalone a prezentowane przeze mnie mięso. Tym celem było gorące smaczne jadło i ten cel osiągnął, procedury stosował powszechnie i z powodzeniem.
Czy tylko na Ziemi Niczyjej?
Mała porcja skamieniałego mięsa po ugotowaniu. Wyjęta z zimnej formy.
Małe porcje mięsa, forma rozłupana na gorąco - Ka-fu -, konsystencja galaretowata buchająca gorącą parą i zapachem.
Przygotowanie gliny, mięsa i formy trwało wiele czasu, kosztowało wiele wysiłku – pracy! Bo słowo praca jest związane na każdym kroku z technologią, z zespołem materiałów i czynności zmierzających do osiągnięcia określonych powtarzalnych korzyści (zmian). Tą korzyścią było niewątpliwie pozyskanie lekko strawnego smacznego i gorącego posiłku.
Pierwsza praca i pierwsze wynagrodzenie za pracę? Tak, przecież zwierzęta nie pracowały. Nasz przodek, na naszą zgubę, zapracował na papu i Homo erectus zrobił to pierwszy.
Korzyści, to pyszny smak i zapach gotowanego, i uczucie sytości, które to dawały zadowolenie z wynagrodzenia. A miał to z czym porównać, jako że wcześniej jadał przecież surowe lub „dojrzewające” w glinie – gotowane było bez porównania lepsze, smaczniejsze a co więcej wprowadzało do organizmu dodatkowe ciepło.
Znana już bardzo duża porcja, udziec. Wyjęty po całkowitym ostygnięciu formy.
Lu razem z Wu-ho włożyli największą formę do ogniska. Wysuszona ze wszystkich stron na obrzeżu ogniska nadawała się do gotowania.
Wsuwając formę, robili dla niej miejsce w żarze, rozgarniali żar. Spostrzegłszy w żarze pierwsze dymiące przyciemnione małe formy zaczęli wyciągać je patykami poza ognisko.
Dzieci obserwowały te czynności jak zahipnotyzowane, same bały się ognia a i rodzice nie pozwalali im się zbliżać. Nawet wyjęte z ogniska mogły boleśnie pogryźć palce. Trzeba było jeszcze poczekać ale było już tuż, tuż. Większe, odważniejsze patykami obracały dymiące kamienie Ka-fu patykami, żeby ostygły szybciej.
Starsi wiedzieli już, jak sprawdzać temperaturę, zbliżali dłonie i pod palcami czuli lub nie czuli ciepło bijącego od form. Najszybciej stygły te najmniejsze i te zbierali w pierwszej kolejności. To były gotowane skwarki, przysmak maluchów i dla nich starsze dzieci rozbijały formy w dłoniach. Ale trzeba było uważać, żeby zawartość nie spadła na ziemię. Pod uderzeniem tłuczka (kamienia) formy pękały w dłoniach a maluchy prześcigały się, aby porwać gorący kąsek dla siebie. Bo mięso w środku formy było jeszcze gorące a o to przecież chodziło. Dzieciaki prześcigały się w jedzeniu ale małych form było wiele i starczyło dla wszystkich. Starsze dzieci karmiły młodsze w oczekiwaniu na wystygnięcie większych form, tych wielkości dłoni. Te rozbijane dawały się wyjeść ze środka a popękane trzeba było opróżniać do miseczki z tykwy. Maluchy też dostały większe porcje, by najadły się do syta. Wtedy też sięgały po placki do pogryzania. Lu cały czas brała w tym udział, rozbijała formy, bywało, że ratowała zawartość przed upadkiem. Bo mięso wyjęte z gorącej formy było gorącą parującą galaretą. Pomagała najmłodszym, niektóre trzeba było karmić łyżeczką. Niektóre robiły to samodzielnie. Miała do tego łyżeczki z kości a brakujące dzieci wylepiały z gliny po wylepieniu form.
Łyżeczki z wyrobionej i wysuszonej przy ognisku gliny. Widoczne ubytki.
Łyżeczki wykonane (obrobione) z kości, jedna z dobranego kawałka drewna.
Bo łyżeczki były małe, ciągle gdzieś się gubiły, łyżeczek zawsze brakowało. Kolejne, ulepione i wysuszone czekały już na kamieniu przy ognisku na miejscu suszonych form.
Lu w pierwszej kolejności nakarmiła niemowlę, które zajmowało ręce. Kiedy to obwisło bezładnie, śpiące złożyła na kolanach. Po nim karmiła następne z tych najmłodszych. Te i kolejne zaległy przy niej zmożone błogim dobrostanem z nadgryzionymi plackami w dłoniach. Dopiero wtedy rodzice sięgnęli po większe ostygłe formy. Rozbijali formy a odłupkami jedli zawartość. Lu z dumą spoglądała na ojca swoich dzieci. Widziała, że najadł się i to ze smakiem. Bo Lu doprawiała mięso ziołami. Miała swoje sekrety, znała sekrety swojej matki i babki przekazywane od pokoleń. Wiedziała jakich ziół, w jakiej postaci dodać, żeby wydobyć z mięsa smak najlepszy ze wszystkich.
Wu-ho zajadał mlaskając z zadowolenia, wiedział, że je najsmaczniejsze mięso w całym obozowisku i nie ukrywał dumy ze swej towarzyszki. Wu dorzucił jaszcze kilka gałęzi do ogniska, grzały się tam jeszcze duże formy, te największe, które wyjmą w dniu następnym, po wygaszeniu ognia. Oboje przytulili się do siebie obłożeni dookoła drzemiącymi dzieciakami, na nich też przyszła niemoc.
Chciało by się rzec – żyli długo i szczęśliwie, i niech tak będzie, bo to już
koniec kolejnego obrazka z życia Homo erectusa i jego rodzinki.
Duża skamieniała porcja mięsa. Zebrana na polu, na które przez sto lat wylewana była gnojówka, stąd żółty kolor (erozja). Pole zaorane i obsiane, będzie z tego chleb???
Forma otwarta po wystygnięciu, w widoku od spodu porcji widoczne liczne drobne wgniecenia, na dnie formy gotował się tłuszcz i zastygał pomiędzy dnem formy a mięsem.
Gorące mięso wyjmowane z formy było parującą gąbczastą i gęstą galaretą. I to widać na fotografiach, choć w kamieniu. Pozostawione w formie do całkowitego wystygnięcia lub na zapas tężało, pory zasklepiały się, zastygało w bryłę ale w miękką bryłę. Czy to gorące czy zimne poddawało się do pobierania szpatułką. W bajce pisałem o łyżeczce ale nie wiedziałem jak to nazwać, bo mając na myśli sztućce, myślimy o narzędziu z wyraźnie wyodrębnioną częścią hwytową i częścią roboczą. Tu była część wydłużona i część rozszerzona. To był wydłużony trójkąt i raz dzieliło się pokarm wąskim końcem a raz nabierało pokarm szerszą częścią. A że konsystencja mięsa była zbliżona do bardziej lub mniej zmrożonych lodów, to nie potrzeba tłumaczyć. Jak się je lody, każdy wie, a kto nie wie, niech żałuje, …mni…am!
W pozostawionej do wystygnięcia formie w mięsie zamykały się pory, powierzchnia mięsa zasklepiała się a na powierzchniach zewnętrznych odciskał się tłuszcz i sos pozostający na dnie i pomiędzy ściankami formy a mięsem. To też jest widoczne na kamieniach.
W uczonych wywodach wyczuwam egzaltację na myśl, że Homo erectusbył prawo lub lewo ręczny. Przecież jest to objaw, to jest fenomen, zdolność i dyspozycyjność adaptacyjna mózgu. Jeszcze do niedawna objaw tępiony u dzieci. Kiedy opisywałem spożywanie pieczeni za pomocą zaostrzonego w szpic patyka i odłupka do krojenia, nie podniecałem się tym, jaki to nasz przodek był kulturalny. Robił tak, bo porcja zdjęta z ognia była gorąca, parzyła dłonie. Dziecko ujęło porcję w dłonie i gryzło, bo porcja wystygła wystarczająco.
Spożywając gorące/zimne mięso ugotowane w formie nasz przodek używał odłupków (dorośli) i szpatułek glinianych lub kościanych (dzieci) i było to naturalne, aby galaretowaty pokarm nie przeciekał im przez palce aż po łokcie. To, że używał narzędzi, było naturalne a nie sztuczne jak stół z wyłożonymi 7-ma sztućcami. Narzędzia były zrealizowaną potrzebą a nie wymysłem. Był człowiekiem praktycznym i na swój sposób kulturalnym. Kulturalnym jak na swój poziom życia, jemu to wystarczało, tak jak mnie wystarczają 4-ry sztućce i czyste dłonie. Na każdym kroku przestrzegał czystości i nie ma się czym egzaltować. To mieści się w moim rozumieniu jego kultury osobistej. Kultura jedzenia i higiena osobista były u niego normą, bo był człowiekiem. Nie można tego napisać o naszym gatunku, bo traktuje te sprawy dowolnie ; piszę także o sobie, bo nie mam dostępu do wody bieżącej ani kanalizacji.
Pragnę tu zwrócić uwagę Czytelników na to, że w tych wszystkich czynnościach począwszy od pozyskania mięsa, aż po gotowy gorący posiłek Homo erectus nie miotał się po obozowisku. Wiedział, co robi i w jakiej kolejności, i mam nadzieję, że kolejno krok po kroku udało mi się to przedstawić Waszej wyobraźni. Wykonywał czynności, w których nadrzędne znaczenie miała czystość i porządek.
Muszę to zaznaczyć zanim sam się pogubię. Bo działaniem, w którym nasz przodek „rozbestwił się”, dał upust swojej wyobraźni smaków, było przetwórstwo owoców, bulw i korzeni a wreszcie nasion i wyrób farmaceutyków. Ale, zanim to nastąpi, muszę za naszym przodkiem wejść do dżungli i nazbierać czegoś smacznego np. owoców.
Roman Wysocki
foto autor
10.06.2014 Bystrzyca Górna k.Wlenia
Prawa autorskie zastrzeżone.