Trofea.
Film nie tylko dla dorosłych, na prawdziwych artefaktach
oparty.
Jak Świat Światem, od kiedy to człowiek chodził po Ziemi,
tak wątrobę ze zdobyczy spożywał na surowo, jeszcze gorącą wyjętą z
trzewi. Spożywał z całym dobrodziejstwem
nieprzetworzonych składników a nade wszystko żelaza. W ten barbarzyński obyczaj wkroczyła kultura
przetwarzania, spożycia no i oczywiście ...baba.
Bo wątroba od zawsze była też afrodyzjakiem. Dawała myśliwemu siłę i odwagę ale i o tych
sprawach nie zapominała. Ona to i serce
ofiary, była trofeum dla zdobywcy.
A było tak.
Lu chciała zrobić Wu-ho przyjemność i niespodziankę
wielką. Postanowiła zrobić z wątroby
przysmak nad przysmaki. Nie po to, żeby
go uwodzić, przecież kochał ją bardzo. Z
ochotą też nie miał problemów, przecież ją chciał. Ale ona chciała, żeby chciał jeszcze bardziej
i dobrze chciała.
Bo wtedy Dobro samo z ludzi wychodziło, bez pomocy żadnych
bogów. Ale i Złego też wtedy nie
brakowało zarówno w ludziach jak i wkoło.
Lu właśnie nadarzała się okazja.
Już pół dnia łowcy brzegiem sawanny i buszu wędrowali za
zwierzyną, za drobnicą się nie oglądając.
Zając, czy mała antylopa ich nie interesowały, czasu było szkoda a oni w
sześciu za dużą zdobyczą wędrowali.
Potrzebna była duża zdobycz, aby zdobycz wszyscy mieli, żeby
było co dzielić. I tak wśród traw Wu-ho
przejście rozgarnięte zobaczył. Trop
oglądając i drobne muszki zlatujące się do niego wskazywały, że z dużym
roślinożercą będzie miał do czynienia.
Dopiero idąc śladem na podmokły grunt weszli i Wu mógł go odczytać. To bawół, a że jeden to samotnik i pewnie zły
okrutnie. Ale w śladach było też
zapisane, że na jedną to nogę bawół utyka.
Trzy ślady, trzy nogi cały i wyraźny ślad pozostawiały a jeden ledwie
ziemi dotykał.
Wu zatrzymał łowców, ślady pokazał, pokazał też, co z nich
odczytał, i co zadecydował. Zamaszystym
ruchem ręki z oszczepem kierunek marszu nakazał. Nikt nad komendą nie zastanawiał się, bo
wszyscy ślady zrozumieli a zdobycz była akurat na ich potrzeby.
Dopóki przez trawy szli przejściem wygniecionym wszystko
było w porządku, ale kiedy w busz weszli, to na kamieniach i wśród niskich traw
wielokrotnie trop gubili. Wracali więc
do ostatniego śladu dalszego ciągu szukając.
Tropili tak czas długi a Słońce schylało się na niebie. Niektórzy już oglądali się za siebie, żeby do
obozu wracać ale Wu ich powstrzymywał machając ręką z oszczepem.
Szkoda mu było dnia w drodze i na marne, w dodatku to jego
bawół, tylko ubić go trzeba a jest tuż, tuż, myślał.
I nie omylił się, bawół wśród ciernistych krzewów zaszył się
i w chorobie wypoczywał, widać sił nabierał.
Na widok łowców zerwał się na równe - nie, na nierówne nogi. Bo kiedy wstawał i wychodził z krzaków na
wolną przestrzeń, widać było, że kuleje.
A wyszedł z krzaków, bo życia darmo oddać nie chciał, miał jeszcze tyle
siły, żeby chociaż próbować szarżować.
Myśliwi widzieli w jakim stanie jest zwierzę, że podejść i
zabić się nie da. O kilkanaście kroków
stali ale on nie ruszał na nich. Stał
tylko ale ogonem mocno na boki wymachiwał, przednią zdrową nogą piach
rozgarniał wzbijając kurz.
- Patrzcie jaki jestem niebezpieczny – pokazywał ale nie
ruszał się do przodu, do ataku. Dyszał
ciężko a głową potrząsał na boki, bo też nie wiedział, kto może go zaatakować, bo
intruzów było wielu.
Każde zwierzę i każdy człowiek swoją mowę ciała ma, i znać
ją trzeba. I łowcy tę mowę dobrze znali,
żaden do bawołu się nie zbliżył, choć ten ogona do szarży nie zadzierał.
Wu dał znaki oszczepem na boki, aby po obu stronach pozycje
do ataku zajęli.
Wysuniętą otwarta dłonią pozostawać na miejscu nakazał. Wyciągając przed siebie ręce z wyciągniętymi
palcami wskazującymi pokazał atak zwierzęcia i wtedy uderzyć należy, pokazał to
ruchem oszczepu. To wszystko na migi się
odbywało, bo bawół słuch ma najlepszy i wydającego głos jaki mógłby zaatakować.
Dlatego Wu cofnął się ze swej pozycji a stał na wprost
bawołu. I to on wydał z siebie ten głos,
krzyk potworny i z tym krzykiem, i z uniesionym oszczepem na bawołu ruszył. Na ten moment pozostali łowcy po dwa kroki do
przodu zrobili dla rozmachu oszczepu, rozmach wzięli a oszczepy z rąk wypuścili.
I poleciały oszczepy a każdy w boki zwierzęcia był
wymierzony i każdy trafił, bo blisko było a cel duży.
Zanim Wu do zwierza dobiegł, ten już na przednich nogach
klęczał. Dobiegając wyminął go, obrócił
się i z obrotu co sił wbił ostrze oszczepu w miękkie a pod żebra, aby ostrym
końcem dotrzeć do samego serca. Innego
sposobu na bawołu nie było, taki był odporny… powiadają nawet, że kilka żyć
trzeba mu odebrać, żeby go zabić na śmierć.
W biegu Wu przebiegł za bawołem kilka kroków i zatrzymał,
aby zobaczyć, co będzie się działo.
Bo tak naprawdę, to wszyscy bezbronni byli. Wszyscy oszczepy wyrzucili a siekierą czy
odłupkiem nic by przeciw bykowi nie zrobili, nawet nie dał by się im zbliżyć. A taki byk na równym każdego człowieka prześcignie,
rogami rozerwie a kopytami stratuje.
Trzeba było uważać, bo nie było gdzie się schronić. W pobliżu skał ani drzew żadnych a na krzewy
bawół nie zważa jeno prze do przodu za myśliwym na zarośla nie patrząc nawet.
Bawół westchnął jeszcze ale powietrza mu zbrakło. Głowa opadła mu na ziemię, tylnymi nogami
wierzgnął w skurczu śmiertelnym i legł tak jak klęczał, grzbietem do góry.
I chociaż widome to były oznaki, to łowcy ostrożnie
podchodzili do zdobyczy. Każdy
podchodził, swój oszczep wyciągał a ostrożnie, aby tylko bawół się nie
poruszył. Dopiero, kiedy wszyscy
oszczepy wyciągnęli, zaczęła się radość.
Każdy koło swojej zadanej rany stał, na swój oszczep pokazywał a bił się
pięścią po piersiach rozglądając się po pozostałych. Ci tak samo się cieszyli, tylko Wu stał obok
z uśmiechem na twarzy. Po chwili ukląkł
u głowy zwierzaka, wyjął ze skórzanej sakwy małą siekierkę krzemienną z długim
ostrzem na boku.
fot. 2 i 3. Siekierka krzemienna (pięściak?) z lewej ubytek współczesny od lemiesza, brak obłej części chwytowej.
Naciął nią skórę a pod nią aortę szyjną, aby krwi jak
najwięcej uszło. Choć serce już nie
pracowało, krwi należało upuścić jak najwięcej i jak najszybciej, żeby mięso się
od niej nie psuło. We krwi sobie przy
tym dłonie pobrudził i nimi twarz wysmarował.
Miało to znaczyć, że to jego zdobycz.
To znaczy, że zdobycz jest dla wszystkich ale on się do tego najbardziej
przysłużył.
Pozostali przerwali uciechy, każdy po kolei podchodził do Wu
dłoń na piersiach mu kładąc. Każdy jeden
i z siebie, i z Wu był zadowolony, i dumny.
W ten sposób każdy mu te zasługi przyznawał i szacunek oddawał. Oddali też w jego posiadanie serce i wątrobę,
i dowolnie wybrany kawałek zdobyczy. Tak
nakazywał obyczaj, musiał jedynie sam je sobie oporządzić.
Tak też każdy dzieleniem się zajął a Wu skórę na brzuchu rozpruł
kiszki ze środka wyciągnął i poodcinał.
Wywlókł to wszystko a było tego dużo, bo i sztuka była duża. Ciągnąc to za sobą wyniósł daleko w
krzaki. On jeden emocjom się nie
poddawał, myślał o bezpieczeństwie.
Zapach krwi a nade wszystko smród wnętrzności poruszał wszystką
zwierzynę dookoła. Wśród nich byli
padlinożercy a to sępy, a to hieny i inne, co to nie patrząc na nic podbiegnie,
ugryzie i ucieknie. Taka ich taktyka, aby
uwagę od zdobyczy odwrócić i zdobycz porwać albo urwać coś dla siebie.
Bo dla Wu-ho bezpieczeństwo towarzyszy było ponad wszystko a
zabobonny był bardzo, gorzej starej baby.
Dla niego, to Złe czaiło się wszędzie, za każdym krzakiem, pod każdym
kamieniem. Nawet w drodze przez pustynię
Złe z piachu wyleźć potrafi, nogę podstawić i nieszczęśnik leży jak długi. I nawet Złego nie obaczy, tak szybko się
schowa.
Teraz Wu-ho po trofea wrócił, wyciął serce i wątrobę. Wycięte na rozłożonej a czystej skórze
położył. Wątrobę, co w dużym kawałku
była na wąskie porcje poprzecinał a mniejsze, te cienkie plastry, odłożył.
Skosztował gorącej jak w zwyczaju ale całego kawałka zjeść
nie zdołał, bo go pospieszali. Towarzysze
oprawiali, dzielili zdobycz na części bez zdejmowania skór, nie było na to
czasu. Słonko nisko nad horyzontem
wisiało, trzeba było do powrotu, do obozowiska się śpieszyć.
Wu złożył skórę z trofeami, na końcach ją zawiązał i wziął
się za odcinanie tylnej nogi z szynką.
Co się dało poprzecinać odłupkiem, to poprzecinał, bo kości w stawach musiał już poprzecinać siekierą. I nie tyle kości, co ścięgna, które u starego
bawołu twarde są i nie ustępują. Po
przecięciu ścięgien kości w stawach z łatwością oddzielić się dają.
Pozostali czekali już tylko na niego. Myśliwi przewlekali dwa oszczepy przez
pozostały tors zwierza a bez głowy, bo za ciężka była. Przewlekali pod żebrami, żeby we dwóch na
oszczepach opartych na ramiona go unieść i donieść do obozowiska. Wu przewlekł swój oszczep przez węzeł skóry,
zarzucił oszczep na jedno ramię, na drugie nogę bawołu założył.
Droga była daleka ale drogę znali, nie za szybko, bo ciężko
się szło z takim łupem. Żałowali, że
młodych nie wzięli, zawsze to pomoc choćby w noszeniu a tak, musieli sami.
Zmierzchało już kiedy przez dżunglę przechodzili a za nią i
przez górę już była ich dolina. Głośno
opowiadali wrażenia, bo w lesie a po ciemku, trzeba dać znać zwierzynie, kto
idzie. Zaskoczony drapieżnik, czy nie,
zaatakować może. A tak nawet drapieżnik
zejdzie z drogi, bo ludzi dużo.
Na przełęczy przez górę zatrzymali się, ciężary na ziemi
złożyli dla odpoczynku. Rozsiedli się a
wszyscy zwrócili się na swoją dolinę ze stawem.
Przyjemnie i miło im było popatrzeć na wiele ognisk, bo kto by to
zliczył ile ich tam było. Ale Wu
próbował i wyszło mu ponad dwadzieścia, bo mu palców zabrakło. U stawu mieszkała wielka człowiecza rodzina a
ognisk i szałasów wystarczyło dla wszystkich.
Trzeba było ich wszystkich wykarmić i dali radę, nie wracali z pustymi
rękoma.
Po odpoczynku powstali i zebrali się w sobie. Zarzucili ciężary na ramiona i ruszyli w dół,
do domów. Szło im się lekko, bo i w dół
szli, i ciężaru jakby ubyło. Nogi same
ich niosły, bo w głowach duma i zachwyt się zalęgły.
Każdy za swoim ogniskiem i szałasem, za rodziną się rozglądał
ale Wu do głównego ogniska prowadził.
Żeby wszyscy widzieli jak się sprawili i ile mięsa przynieśli. I nie tylko po to, by się chwalić, nic z tych
rzeczy, taki był zwyczaj. Dopiero tam
myśliwi swoją zdobycz w ręce towarzyszek i matek oddali, a te czym prędzej za
robotę się wzięły. Bo to i mężczyźni z
polowania głodni wrócili, i mięso czym prędzej należało ugotować albo przed
zepsuciem zabezpieczyć. Roboty przy tym miały
do połowy nocy.
Bo to i dzielenie mięsa na mniejsze porcje, formowanie tych
dużych do zalepiania w glinie a tych mniejszych do obsmarowania gliną i
ugotowania w komorze. Na szczęście,
kobiety miały już glinę przygotowaną i wygniecioną. Zawsze, kiedy mężczyźni wychodzili na
polowanie, kobiety wychodziły po glinę, aby ją do obozu przynieść i do lepienia
form przygotować.
Ale zanim do tego doszło i dzieciaki, i dorośli pierwsze
plastry i obrzynki mięsa już na kamienie w ogniskach rzucali. Zapach pieczonego mięsa wypełniał powoli
powietrze w obozowisku. Pierwszy głód
można było już zaspokoić, byle czym, bo dla głodnych myśliwych zapach był nie
do wytrzymania.
Wu-ho przysiadł przy ognisku swojej rodziny i dopiero teraz
z sił opadł.
Nogę bawołu już wcześniej oddał Lu, a ta wespół z
dzieciakami musiała ją do ich ogniska przynieść, taka była dla nich ciężka. Ale też szynka, z której ta noga wyrosła, Lu takiej
szynki jeszcze nie widziała.
Wu pakunek z oszczepu zdjął, węzeł rozwiązał a skórę
rozwinął.
Lu podziwiała serce, co od jej dwóch pięści złożonych większe
było.
Wu rad nie rad po zimny a nadgryziony pasek wątroby
sięgnął. Na to Lu powstrzymała go gestem
dłoni i podsunęła placek kukurydziany do jedzenia. Sama zaś wybrała jeden z cienkich odrostów,
co przy wątrobie się mieszczą. Szybko
cieniutki placek z gliny ugniotła, taki w sam raz tylko od owego kawałka
płaskiego mięsa nieco większy.
Przymierzyła, udany był to i drugi na miarę wykleiła. Na jednym to placku glinianym porcję mięsa
ułożyła, drugim plackiem mięso przykryła.
Aby zalepienie szczelne było, to Lu wystające brzegi obydwu placków w
palcach na całym obwodzie zagniotła. I
był to pierwszy pieróg na Świecie, bo zazwyczaj nasz przodek obłe porcje w
gliniane formy zalepiał do gotowania w ogniu, bądź to obsmarowywał gliną do
gotowania w komorze.
Cienkie oblepienie glinianymi plackami należało się do
gotowania w komorze, więc Lu pod komorą na płycie porcję położyła i kamienną zastawką
komorę zamknęła, do nagrzania. Za czas
jakiś z otworu wylotowego nad zastawką a pod szczytem komory dym zaczął
uchodzić i po jakimś czasie uchodzić przestał.
Wtedy Lu zastawkę odsłoniła i patykiem gorącą porcję ugotowaną w glinie
wysunęła.
Czas już był najwyższy, bo Wu do drzemki się zbierał i Lu
musiała go wybudzić. Zmęczony był ale
jeść się chciało, powstał więc i rozejrzał, czym by tu skorupę glinianą na
mięsie rozbić a nie brać jej do ręki, bo za gorąca. W tym czasie Lu poszła do szałasu po skarb
swój największy i największą tajemnicę.
Wyszła trzymając w dłoni małe zawiniątko.
fot. 5-8. Ugotowany człon wątroby. Widoczne wgniecenie na środku, to ślad od uderzenia kantem (rogiem) kamiennej płyty zastawki otworu komory. Uczeni mogą sobie zmierzyć grubość kamienia, który sobie zmyśliłem.
fot. 5-8. Ugotowany człon wątroby. Widoczne wgniecenie na środku, to ślad od uderzenia kantem (rogiem) kamiennej płyty zastawki otworu komory. Uczeni mogą sobie zmierzyć grubość kamienia, który sobie zmyśliłem.
Wu-ho pierwszą rzeczą jaką miał pod ręką a zastawka komory
właśnie tam oparta była, kantem zastawki skorupę glinianą na porcji wątroby
rozbił a odłamki wyzbierał i już po gorące mięso dłoń wyciągnął. Ale Lu jakieś czary nad nią robiła. Posypała porcję proszkiem z zawiniątka. Bo jej skarbem sól była, którą to wątrobę po
gotowaniu się soli a nie przed, bo stwardnieje.
Wu na ten widok porcję w dłoń porwał i czym prędzej do ust skierował.
fot. 9. Człon w widoku z boku na współczesny ubytek. Widelce przecz od monitora!
Pierwszy kęs ugryzł i błogość go ogarnęła. Lu przeszła samą siebie, bo Wu w życiu nie jadł takiej dobrej a kruchutkiej wątroby, a w dodatku solą i ziołami przyprawionej. Rozpływała mu się w ustach a Wu rozpływał się w podskokach i obrotach dookoła ogniska. Wszyscy zwrócili na niego uwagę, zastanawiali się; zwariował to, czy mu co zadała?
- Oj będzie mu się chciało – pomyślała Lu ale na wszystko była
gotowa.
W opowiadaniu o czasie wspominam, bo a to coś trwało długo
albo krótko i nie wiadomo jak nazwać – jakiś czas ale nie wiadomo jaki. Bo wtedy czasu nikt nie mierzył i nie było dla
niego żadnej miary. Był dzień, to słońce
z upływem dnia pozycje zmieniało, podobnie z księżycem w nocy było. A o różnych porach roku te dni i te noce
okresami dłuższe a okresami krótsze były.
I nasz przodek o tym dobrze wiedział.
Dla niego coś w oka mgnieniu się stało albo ciągnęło się w
nieskończenie długo. I nijak mi do jego
pojmowania czasu minuty, kwadranse czy godziny przykładać, skoro on sam miary
nie miał ale upływ czasu widział i do niego się stosował. To był cykl dnia; jego biologiczny, życiowy i
ten Ziemski, tego wszystkiego, co go otaczało.
I tego czasu wcale mierzyć nie potrzebował. Lu wstawiała porcję mięsa do komory i
zakrywała otwór zastawką. Nie patrzyła
na zegarek ani nie nastawiała czasu gotowania.
Obserwowała czy dym uchodzi z komory, bo gdy przestawał, czym prędzej
należało porcję z komory wyjąć, żeby mięso w glinie się nie spaliło. Serca gotowanego w formie glinianej w ognisku
nie dopilnowała, spaliło się w skorupie ale to już inna bajka będzie, nie ta.
Lu obserwowała sygnały i nie ważne dla niej było, czy to
kwadrans był, czy pół godziny. Dla niej
ważne było miękkie i smaczne mięso, i inne efekty niespodziewane ale
oczekiwane.
Bo nie wiadomo, jaki będzie efekt ale jakiś efekt być musi.
No i teraz, trzeba będzie wytłumaczyć krasnoludkom, czego
chciała Lu?
... i byłbym zapomniał SMACZNEGO!
... i byłbym zapomniał SMACZNEGO!
P.s. Pytanie pomocnicze dla kolegów uczonych.
Skoro grubość zmyślonej płyty zastawki już znacie, to jaki był kształt płyty? Myśleć! Myśleć, panowie.
Foto autor. s.
hab. Roman Wysocki
11.01.2016 Bystrzyca k.Wlenia.
Prawa autorskie zastrzeżone.